Ród Stanisława i Józefy (z d. Gruszkowska) Patulskich

Stanisław

Józefa

oraz ich dzieci

Irena

Maria

Mieczysław

Antoni

Tadeusz

Wspomnienie o rodzinie Stanisława i Józefy z domu Gruszkowska Patulskich.

Stanisław jako 5-te kolejne dziecko Marcina i Marii Patulskich zobaczył pierwszy raz świat 27.VIII.1903 r. w izbie domu rodzinnego w Woli Radłowskiej Nr 50. Był z pewnością dzieckiem oczekiwanym, gdyż ówczesne rodziny cieszyły się licznym potomstwem dochodzącym do 10-rga i więcej dzieci. Mama Stasia w chwili urodzin liczyła 27 lat, a tata 41. Imię nadane na chrzcie w kościele parafialnym w Radłowie było popularne i cieszyło się uznaniem jako że patronem był polski święty Stanisław z Szczepanowa k. Brzeska. W tamtych latach mnóstwo czasu zabierała rodzinom zwłaszcza dorosłym, ale także dorastającym już 5 letnim nawet dzieciom praca na roli i w gospodarstwie domowym, dlatego opieką nad Stasiem pełniły starsze siostry – 8 letnia Kasia i 5 letnia Marysia, które jeszcze musiały dopilnować 2 letniego brata Pawełka. W wieku 3 lat Stasiu już nie był najmłodszym dzieckiem gdyż na świat przychodzi siostra Hania i musi pomału sam pomagać w domu w miarę swoich sił i możliwości. Stasiu był chłopcem pogodnym, uśmiechniętym cieszył się miłością rodzeństwa i rodziców zwłaszcza mamy. Ze szkoły powszechnej do której zaczął chodzić w 1909 r. w Radłowie nie zachowały się żadne dokumenty jako, że te spłonęły w pożarze szkoły na początku II wojny światowej. W 1914 r. Stasiu kończy szkolę powszechną w tym też czasie trwa już I wojna światowa, w której ze względu na wiek nie bierze udziału. I wojna światowa w życiu Staszka nie była zbyt istotnym wydarzeniem choć jej echa odbijają się pomrukiem armat z linii frontu w okolicach nieopodal leżącego Radłowa i rzeki Dunajec. Epizod , który pozostał mu w pamięci to tragiczna śmierć błogosławionej Karoliny Kózki z pobliskiej Zabawy zamordowanej przez Moskala w 1918 r w lesie. Staszek znał osobiście Karolinę gdyż przyjaźniła się ona ze starszą siostrą Staszka Marysią. Obie często w czasie procesji kościelnych w Radłowie nosiły na swoich ramionach peletron figury Matki Boskiej. Wracając do domu Karolina wstępowała do Marysi na dziewczęce pogadanki. Dorastający Stanisław ciężko pracuje na roli i w gospodarstwie domowym ale ciągle marzył o zmianie swego tycia na lepsze. Lata biegną i wydawałoby się że nic istotnego się nie zdarzy w życiu Stanisława gdy nagle zjawia się na Woli Radłowskiej kuzyn Szczepanik, który wiele lat temu wyjechał do Ameryki i słuch o nim zaginął. Kuzyn jako młody chłopak znany był z burzliwego życia, pełnego różnych zdarzeń i pomysłów jak choćby ten że na pastwisku gdy pasł krowy, powiązał je ogonami do siebie. Największą sensację wzbudziło to, że wrócił jako brat Cyryl zakonnik zakonu Franciszkanów w Krakowie. W czasie spotkania wracają wspomnienia z wspólnie spędzonych lat na młodzieńczych zabawach. Równocześnie Staszek słucha zafascynowany opowiadaniami o życiu w Ameryce jak i w zakonie. Podczas wspólnych spacerów po Woleńskich łąkach gdy latem brat Cyryl przyjeżdżał w poszukiwaniu ziół leczniczych prowadzą rozmowy o życiu, Bogu, o sprawach duchowych. Pod wpływem tych rozmów jak również namowach i pragnień mamy, która widziała go jako księdza czy zakonnika, Stanisław podejmuje życiową decyzję wstąpienia do Zakonu Franciszkanów w Krakowie. Pobiera imię Metody i rozpoczyna nowicjat jest 1925 r. W zakonie spędza ponad 2 lata tycia, które było zderzeniem marzeń, wyobraźni z rzeczywistością w zakonie, która okazała się szara i bolesna. Z powodu o którym nikomu nie powiedział jedynie księdzu proboszczowi Kornausowi, który go zobowiązał do zachowania tajemnicy, rezygnuje nagle z zakonu przed przyjęciem święceń zakonnych. Czas spędzony w zakonie z pewnością wywarł trwały ślad w życiu Stanisława, był z pewnością powodem, że bardzo długo pozostał kawalerem bo do 37 roku życia, a będąc przystojnym, towarzyskim chłopakiem nie miałby problemów z ożenkiem. W miedzy czasie Stanisław nadal myśli o zmianie życia na lepsze, ciekawsze i chyba te marzenia o lepszym życiu, pogłębione wiadomościami z Ameryki, od najstarszego brata Franka, który w wieku 17 lat wyjechał za chlebem i więcej nie wrócił do Polski były powodem, że Stanisław stara się o wyjazd do brata. Starania te spowodowały, że otrzymał tzw. „Szifkartę” coś takiego jak paszport i zielona karta dzisiaj i tylko tygodnie dzieliły go od wyjazdu do Ameryki. Lecz nie dane mu było wyjechać, gdyż ulega prośbie mamy aby pozostał bo był właściwie jedynym mężczyzną w gospodarstwie jako że starszy brat Paweł był żonaty i mieszkał w Radłowie z żoną Anną, a ojciec Stanisława zaczął niedomagać na zdrowiu. I tak biegną lata, ślad po pobycie w zakonie ulega zatarciu i w wieku 36 lat za namową i pośrednictwem swojego serdecznego przyjaciela Pawła Wolnika poznaje młodą, bardzo ładną 17-to letnią dziewczynę — Józię Gruszkowską z Radłowa. Zakochał się w niej i po roku znajomości w 1939 r. zawierają ślub w kościele w Radłowie. Biorąc ślub nie powiedział Józi ile liczy lat — gdyż obawiał się, że ukochana nie zgodzi się na zamążpójście. Dopiero po ślubie młoda 18 letnia żona dowiaduje się że poślubiony mąż liczy 37 lat. Nie wiem czy gdyby tato powiedział mamie przed ślubem ile liczy lat, czy bym pisał te słowa czy bym tylko istniał w niebycie kosmosu. W życiu Stanisława zaczął się nowy etap życia. Zamieszkuje w rodzinnym domu w Radłowie. Na świat przychodzą dzieci Tadziu w 1940 r. i rok później Irena. Rozpoczął się trud w zdobyciu środków na utrzymanie powiększającej się rodziny. Czasy są bardzo ciężkie. II wojna światowa szaleje, a otrzymane z domu rodziny żony jak i własne zagony lichej ziemi, w sumie 2 morgi w trzech kawałkach oddalonych od siebie do 10 kilometrów nie zabezpieczały nawet minimalnego utrzymania. Dobrze choć, że praca jako listonosz w 1939 r. pozwala jako tako wyżywić rodzinę. Na domiar złego w 1941/1942 gdy najmłodsza Irenka ma dwa miesiące, a Tadzio ledwo rok, ulega całkowitemu spaleniu dom rodzinny mamy w skutek zaprószenia ognia przez moją babcię Rozalię. W nocy domownicy zajęci ratowaniem resztek dobytku zapomnieli w szoku o małym Tadziu i tylko dzięki opatrzności został uratowany przez siostrę mamy – Julię, która mieszkając opodal w sąsiedztwie wiedziona siódmym zmysłem poszła zobaczyć co z małym Tadziem się dzieje, gdyż Irena została przyniesiona wcześniej do niej. Zobaczyła, że o Tadziu zapomniano i w ostatniej chwili wyciągnęła z kołyski, która ogarnięta ogniem spłonęła doszczętnie. Jako bezdomni, tata i mama kątem mieszkają przez 2 lata u rodziców Stanisława na Woli Radłowskiej. Dzięki pomocy jednej i drugiej rodziny budują z bali drewnianych dom na działce mamy w Radłowie, który składał się z trzech zasadniczych pomieszczeń. Z sieni ,po lewej stronie mieszkali domownicy, na wprost była stajnia z krową, baranem po prawej pomieszczenie pełniło funkcje stodoły. Wszystko to oczywiście bez jakichkolwiek wygód jak prąd, woda bieżąca itp. W tych to warunkach w jednej izbie przychodzę 1 maja 1946 roku ja Antoni, trzecie kolejne dziecko moich rodziców prócz mnie jeszcze kolejno pojawia się Marysia i Miecio najmłodszy. I tak oto w komplecie zamieszkujemy razem w tej chacie. Z biegiem lat – została wybudowana stajnia przylegająca od zachodu do domu z szopą na opał od północy, a po kolejnych latach wybudowano stodołę oraz postawiono osobno nową stajnię, a stara pełniła rolę spiżarni. Zwolnione pomieszczenia pełniły funkcję kuchni a po prawej stronie była tzw. „druga izba” były tam łóżka podwójne z poduszkami, prawie pod sufit, szafa ubraniowa, piec kuchenno-kątowy z mosiężnymi okuciami, oraz obrazy na ścianie jak i również na honorowym miejscu portret ślubny taty i mamy, niepodobny wcale do nich. To co drugą izbę wyróżniało to, że nikt w niej nie mieszkał jako, że służyła wyjątkowym chwilom dla których była otwierana jak wizyta księdza po kolędzie, wizyty innych znamienitych gości lub uroczystości szczególnie w rodzinie jak chrzciny czy tez przyjęcia weselne. Aby nam dzieciom nie przychodziła chęć zaglądania do niej to zawsze drzwi były zamknięte na klucz. Z biegiem lat, życie uległo poprawie, zbudowano oddzielną oborę, stodołę, piwnicę do przechowywania warzyw, ziemniaków. Utrzymanie porządku i czystości nie było łatwe w tamtym czasie, a i też zbytnio się tym nie przejmowano. Do utrzymania czystości podłogi drewnianej stosowano proste, skuteczne metody jak np. po wyszorowaniu podłogi w soboty zaścielano ja słomą, którą zbierano rano w niedzielę, tak by przynajmniej przez niedzielę podłoga lśniła czystością desek sosnowych. Bo nie chodziło się w pantoflach, a zresztą latem to nawet boso chodziliśmy do szkoły bo nie stać było rodziców na częste kupowanie butów, a te co mieliśmy to bardzo długo były używane będąc często w reperacji, które wieczorami przy lampie naftowej naprawiał tato, siedząc na zydelku. Pomimo, że II wojna światowa już dawno się skończyła nadal rodzice z trudem, pracując od rana do późnego wieczoru bez żadnych urlopów, chorobowych, utrzymując piątkę dzieci. Dla zarobienia dodatkowo paru złotych, tato próbował dorobić handlując zegarkami oraz tzw. „zielonymi” jak nazywano wtedy dolary USA. Właściwie tata był tylko pośrednikiem, gdyż chodząc jako listonosz po bardzo rozległym terenie, wyświadczał przysługę niektórym mieszkańcom rejonu, pomagając im sprzedając parę dolarów, które otrzymywano jako pomoc od rodzin z USA. Wtedy gdy budowano w Polsce komunizm taki handel był zakazany pod groźbą więzienia, a handlującego prywatnie czymkolwiek uznawano za przestępcę, a nie za przedsiębiorcę jak dziś gdy piszę te słowa. W 1949 ojciec zostaje aresztowany na 3 miesiące za w/w handel przez stojący na straży ustroju PRL-u zbrodniczy Urząd Bezpieczeństwa. Przetrzymywany był w areszcie w Tarnowie, gdzie niejaki Ubowiec o nazwisku Petecki Ludwik torturował go starając się wydobyć zeznania. Tata został zwolniony z aresztu gdzie nic mu nie udowodniono i nadal pracował na poczcie w Radłowie. Była to praca przynosząca marne zarobki a zabierająca czas całego dnia praktycznie. Ojciec cieszył się z tej pracy, mama mniej, bo tata był człowiekiem towarzyskim i wracał nieraz „pod humorkiem” zwłaszcza gdy w rejonie byto wesele czy inna uroczystość. Denerwowało to matkę czego powodem były kłótnie. Tak biegły dni i noce , myśmy dorastali a tata nadal pracował na poczcie i równocześnie wspólnie z mama i nami prowadził 2 hektary gospodarstwa licznej ziemi oraz część dzierżawionej za która musieliśmy odpracowywać ponad siły nas dzieci przy robotach polowych w lecie. Mama była bardzo pracowita, poza pracą na roli nic nie znała i widziała. Nie była zainteresowana żadnymi nowościami w gospodarce. Tak jak dziadkowie czy pradziadkowie żyli tak i ona też uważała, że należy żyć w myśl zasady „módl się i pracuj”. W okresie naszego dorastania, doskwierał nam niedostatek, brak postępu cywilizacyjnego, ale my zaczynaliśmy już pomału własne życie, wybywając do szkół, gdzie po ich ukończeniu podejmowaliśmy pracę. A potem sami zaczęliśmy zakładać rodziny wychodząc z rodzinnego domu na stałe. W starym domu pozostała siostra Marysia z mężem Józkiem, który po pobycie i powrocie z USA w latach 80-tych wybudował nowoczesny dom, unowocześnił gospodarkę kupując szereg maszyn rolniczych. Stary dom służył do lat 80-tych. W tym domu mój tata po roku zmagania się z chorobą nowotworu żołądka 27 stycznia 1975 r. umiera po ośmiu latach od przejścia na emeryturę. Po raz ostatni widziałem Go i rozmawiałem 3 dni przed śmiercią. Z lekarstw zażywał tylko morfinę by uśmierzyć ból. Był pogodzony z tym, że odchodzi z tego świata. Z marzeń, które nosił w sercu a nie spełniły się do końca to chęć pomieszkania u dzieci po parę choć tygodni w naszych nowych domach czy mieszkaniach , chęć pobycia z wnukami, nacieszenie się, że nam udało się lepsze tycie, że mamy pracę jakieś stanowiska po prostu nacieszenie się naszym życiem. Z ostatniej rozmowy jak pamiętam poprosiłem Go aby dał mi znak jakiś z tamtego świata, ale choć minęło już tyle lat nie dal mi maku, a może dal tylko nie potrafiłem i nie potrafię go odczytać. Mama żyła jeszcze po śmierci taty będąc wdową 23 lata, ciągle zapracowana, zatroskana o nas, żyła naszymi problemami, starając się pomagać nam jak mogła, choć my tej pomocy nie potrzebowaliśmy. Do dziś przechowuję jako pamiątkę 50 dolarów, które z taką radością i dumą mi je wręczyła jako pomoc choć żyłem na takim poziomie, że była to kwota mało istotna dla mnie. Ale ten banknot przechowuję jako pamiątkę jej spracowanych rąk, jej troski o nas z tamtych lat ubogich pełnych zmagań z życiem codziennym. Zmarła w wieku 80 lat – 13. IX. 1999 roku. Za te lata kiedy przy domu rodzinnym rosła akacja, stara grusza, a latem słońce świeciło jakoś weselej, łąki wtedy były pełne kwiatów, a lasy pełne jagód i grzybów, za te tak spracowane ręce, za rzadki uśmiech mamy i ciepły taty, za troskę o nas, za modlitwę do Boga „Ojcze Nasz” co nam przekazaliście w dzieciństwie niech „Dobry Bóg” da Wam za to gdzieś tam lepsze, szczęśliwsze życie aniżeli te które mieliście tu na tej radłowskiej ziemi.
P.S Tata i mama leżą pochowani razem we wspólnej mogile na cmentarzu w Radłowie.

Opracował Antoni Patulski.