Wspomnienie o bracie Antonim Szczepaniku

Urodził się 22.10.1925 r. w Woli Radłowskiej jako szósty, kolejny wnuk (z 30) Marcina i Marii Patulskich a pierwsze dziecko Franciszka i Marii z Patulskich – Szczepaników, którzy związek małżeński zawarli w 1924 roku. Mama miała wówczas 27 a Tata 48 lat. Gospodarowali na około 3-hektarowych włościach rolnych, co zaliczało ich do grupy małorolnych chłopów. Rodziny obojga rodziców należały do dawno istniejących rodów kmiecych w Woli Radłowskiej (w pracy zbiorowej pt. „Radłów i gmina radłowska”- Wydawnictwo Kraków 2008, kmieć Szymon Szczepanik zanotowany jest pod datą 1668 r, a kmieć Łukasz Patulski pod datą 1757 r), mieszkających po sąsiedzku w miejscu, od którego najprawdopodobniej – około 1435 roku- biskup krakowski Zbigniew (Oleśnickim w dokumentach nazwany został później) rozpoczął lokację nowej osady na skarpie lasu noszącego dawniej miano Puszczy lub Boru Radłowskiego. Osada ta zwała się pierwotnie Volią, a pierwsi kmiecie pochodzili ze wsi Prosznowice (dziś nieistniejącej) położonej w rejonie pobliskich pól uprawnych znanych współcześnie jako „Starowieś”. Ta część Woli Radłowskiej, w której przez kilka wieków żyli obok siebie Szczepanikowie i Patulscy jeszcze dotąd zwana jest „Kmieciami”.

Z bliższych przodków Antoniego – niż podano wyżej- ze strony Szczepaników znani są z zachowanych dokumentów: Franciszek – prapradziadek, żyjący w okresie około 1770-1840 r; Wawrzyniec – pradziadek (1814-1894); Antoni – dziadek (1842-1924); zaś ze strony Patulskich: Jakub –pradziadek (1833- 1898) i Marcin – dziadek (1864-1939).

Antoni w młodym chłopięcym wieku był nieco chorowity, więc Mama otaczała Go szczególną opieką i ochroną i nawet, gdy byliśmy już starsi, nawyk ten pozostał i często na mnie spadał obowiązek pomocy rodzicom w gospodarstwie domowym i w polu z Tatą, zwłaszcza przy zbiórce suchego drzewa w lesie radłowskim w tzw. „soboty serwitutowe” (była to pozostałość po czasach pańszczyźnianych –darmowy opał). Antek czas wolny od pracy wykorzystywał na różne „majsterki” i czytanie wszystkiego, co miał pod ręką jeszcze przed pójściem do szkoły. W siódmym roku życia zaczął uczęszczać do szkoły powszechnej (przemianowanej tak w latach XX-tych z ludowej) w Woli Radłowskiej. Od I klasy, będąc w domu przygotowanym przez Mamę, uczył się dobrze, nie miał żadnych trudności z czytaniem, pisaniem czy rachowaniem. Rodzice natomiast mieli kłopoty od samego początku z Jego zachowaniem w szkole. Ponieważ „wszystko” umiał, więc mało uważał, co na lekcji nauczyciele uważali za złe zachowanie. Gdy zaczął uczęszczać do szkoły, miałem już 5 lat, więc ucząc się sam, zaczął uczyć równocześnie mnie, najpierw czytać, potem pisać i liczyć do stu i dalej. Miał wewnętrzną potrzebę, by to, co sam umie przekazywać innym, później przekształciła się ta potrzeba w działalność dydaktyczną, którą w dorosłym życiu uprawiał poza pracą zawodową. Do nauki pisania i rysowania w latach 30-tych XX wieku używane były (obok zeszytów) specjalne czarne, kamionkowe tabliczki oprawione w drewniane ramki – w połowie liniowane do pisania, a w połowie bez linii do rysunków. Pisanie i rysowanie odbywało się specjalnym rysikiem, również kamionkowym, a zmazywania dokonywano wilgotną szmatką, jak na tablicy szkolnej. Tabliczka była więc rodzajem zeszytu o nieograniczonym czasie użytkowania przez uczniów.

Antoni, ogólnie rzecz biorąc, był zdolnym uczniem, ze szczególnym talentem do matematyki i już w 3 klasie uznany został za najzdolniejszego ucznia w szkole. Ponieważ nowa wiedza przychodziła mu łatwo, a miał naturę psotnika i niespokojnego ducha, miał więc czas, by obmyślać różne psoty, które później realizował. Jego wychowawczyni mieszkająca u sąsiadów dość często przychodziła do naszych rodziców na skargi. Antek w czasie rozmowy wychowawczej przybierał pozy skruszonego winowajcy, ale po niedługim czasie Jego natura znów dawała o sobie znać. Czym był starszy, tym psoty czynił poważniejsze, a kłopoty rodziców (szczególnie Mamy) większe. Na przykład mając 10 lat, w maju 1935 roku, tuż po śmierci Józefa Piłsudskiego, w trakcie oficjalnej żałobnej zbiórki klasy przed portretem Marszałka wywołał wśród uczniów chichot wygłupiając się, wystawiając w stronę koleżanek język, z czego Rodzice mocno się tłumaczyli. Posiadał dużo odwagi, lecz nie był zaczepny i bójek z innymi chłopcami bez wyraźnego powodu nie wywoływał, ale ochoczo brał w nich udział, zwłaszcza w swojej i mojej obronie. Częste były też walki na kamienie (na drodze było ich pod dostatkiem) między reprezentacją części wsi zwanej „Zagrodami” a drugą częścią wsi zwanej „Kmieciami”. Myśmy mieszkali na „Zagrodach”, bowiem nasz dziadek Antoni Szczepanik, po wielkim pożarze Woli Radłowskiej w V 1990 roku, tam się pobudował. Niekiedy z tych różnych bójek wychodził nieco poturbowany, co skrzętnie ukrywał przed Rodzicami.

Jak opowiadała mi Ciocia Oborowa ( a byłem już w wieku „podtatusiałym”) Antek od młodego chłopca popisywał się wymyślonymi dziecięcymi dowcipami i śmiesznymi zachowaniami lub powiedzeniami i lubił tym bawić innych. Mając 4 lata zwracał się do Mamy o chleb w wymyślny sposób: „Mamusikusiu, dajcie Antosikusiowi chlebusikusia z masełusikusiem”. Wówczas w familii Patulskich dzieci i młodzież zwracała się do Rodziców w liczbie mnogiej przez „Wy”. Analogicznie zwracano się do osób dorosłych spoza rodziny tytułując ich „krzesnomatko” i „krzesnoojce” – gwarowo. Wymyślił dla naszego rodzeństwa specjalny system komunikowania się między sobą. Polegał on na dzieleniu w trakcie rozmowy każdego słowa na sylaby i wkładaniu między nie określonej stałej sylaby (np. sy, by, ry itp). Dla przykładu: zdanie „Staszek przynieś mi zeszyt ” brzmiało: systa – syszek- syprzy- synieś-symi-syze-syszyt. Dla kilkuletniego (jeszcze przed szkołą) rodzeństwa nie było to łatwe, ale po pewnym treningu szło sprawnie. Przed Mamą tryumfował, że czegoś nas nauczył. Ustawicznie coś nam tłumaczył, w tym i swój materiał szkolny. Krótkie czytanki klepaliśmy na pamięć.

Kupował szkolny periodyk „Płomyczek” a potem dla starszych uczniów „Płomyk” i po rozwiązaniu zagadek, szarad czy krzyżówek (czasem z pomocą Mamy) ćwiczył nas -rodzeństwo w tym zakresie, szczególnie mnie, jako najstarszego z trójki. Dość wcześnie zaczął czytać książki, a mając dobrą pamięć i wyobraźnię plastyczną opisywanych miejsc akcji, szczegółowo i ciekawie nam je opowiadał, jakby sam w tym brał udział. Patrząc dziś na jego zachowania wobec rodzeństwa w okresie dziecięcym i później, w okresie dorosłym, to – z perspektywy kilkudziesięciu lat czasu- stwierdzam, że Antek czuł w sobie jakieś posłannictwo, poczucie misji i wewnętrzną potrzebę przekazywania innym wiedzy, umiejętności i doświadczenia, które posiadał.

Jeszcze w czasie uczęszczania do 3 klasy zaczął uczyć się sam podstaw języka angielskiego z pomocą woleńskiej rodziny Szubstarskich spowinowaconej ze Szczepanikami, która po dłuższym pobycie w USA potrafiła dość sprawnie posługiwać się potoczną angielszczyzną. Ich syn, rówieśnik Antka, posiadał różne narzędzia i urządzenia do „majstrowania”, a ponieważ obaj mieli tzw. smykałkę do techniki, więc Antek nabierał tam praktycznych umiejętności do wyrabiania różnych podręcznych rzeczy przydatnych w gospodarstwie i w domu. Zajmowali się też fotografowaniem i wywoływaniem zdjęć. W czasie pobytu u Szubstarskich nabywał znajomości coraz to nowych słów i zdań z języka angielskiego, w czym pomagały mu dobra pamięć, zdolności językowe i upór do uczenia się wciąż czegoś nowego. W późniejszym czasie w ten sam sposób zaczął uczyć się języka niemieckiego i – gdy był już po czterdziestce –hiszpańskiego. Siostra Marysia i ja zostaliśmy przez niego przymuszeni do nauczenia się po angielsku liczyć do stu i nazw dni i miesięcy.

Po ukończeniu trzeciej klasy w 1935 roku w Woli Radłowskiej zaczął uczęszczać do 4 w siedmioklasowej szkole w Radłowie, którą ukończył w 1939 roku z wynikiem bardzo dobrym. W tym okresie był ministrantem, służył do mszy w radłowskim kościele parafialnym. Ponieważ ministrantury po łacinie uczył się na głos, więc i ja znałem ją prawie całą, choć tekstu nie rozumiałem, zaś mszy śpiewanej musiałem się nauczyć całej na pamięć, gdyż nieraz obaj ją śpiewaliśmy, on tekst za księdza, ja za organistę. Sprzedawał też pod kościołem tygodnik diecezjalny „Nasza sprawa”, z czego miał pewną małą korzyść materialną. Należał również do chóru szkolnego prowadzonego przez nauczycielkę Józefę Sumarzankę (później Budyńską), który w każde ważniejsze święto śpiewał w czasie mszy pieśni nabożne. Asystował co roku księdzu i organiście podczas chodzenia po kolędzie po wsiach parafialnych w okresie Nowego Roku. Prawie każdego roku szkoła radłowska wystawiała tzw. „przedstawienie”, czyli spektakl słowno-śpiewno-muzyczny pod tytułem „Wesele krakowskie”, w którym Antek umiał sobie załatwić zawsze jakąś rolę. Strasznie lubił występować publicznie. W czasie przygotowania spektaklu, dzięki Antkowi, cała nasza chałupa rozbrzmiewała piosenkami i przyśpiewkami „na krakowską nutę”, bo my –rodzeństwo- też z nim śpiewaliśmy. Pamiętam przyśpiewki:

Na radłowskim bagnie/ rybka wody pragnie

Ożeńże się Jasiek,/ bo ci tak nieładnie.

A jak ci ja będę/ na wesele prosił

Cisawy koniczek/ będzie ci mnie nosił.

Cisawe koniki /zimną wodę piją

Gdzie ładna dziewucha/ parobcy się biją.

Nasz Tato, człowiek starszy, tradycjonalista (ur. w 1877 roku) prowadził gospodarstwo wówczas w sposób mało nowoczesny. Antek, choć młody wiekiem, interesował się sprawami rolniczymi, czytał periodyk „Rolnik”, od Szubstarskich i ze wsi przynosił różne „nowinki”, ale Tato nie chciał ich przyjmować od kilkunastoletniego syna. Antek zaś, biorąc mnie, jako bardziej lubianego przez Tatę, za wspólnika i za akceptacją Mamy wprowadził do ogródka przydomowego uprawę takich warzyw, jak: pomidory, selery, kawony, dynie, których dotąd nie uprawiano. Tato zaś dał się namówić do uprawy kukurydzy. Z inicjatywy Antka ponadrywaliśmy posadzone w obejściu domu sadzonki wierzby, aby nie puściły korzeni, a po ich uschnięciu w te miejsca posadziliśmy jabłonie i grusze, czym sprowadziliśmy na siebie gniew Taty, który mu jednak szybko przechodził. Antek ponadto w tym okresie często przy czymś majstrował, albo coś wyrabiał, stale musiał mieć jakieś zajęcie. Między innymi zrobił łyżwy z kawałka obrobionego drewna podkutego sklepanym na płask kawałkiem grubego drutu, które były przymocowywane do butów skręconym sznurkiem – wówczas jeździło się na 1 łyżwie.

Jesienią 1939 roku z inicjatywy Antka poszliśmy w okolice Biskupic Radłowskich na pobojowisko po walce między wojskiem polskim i niemieckim (Antek miał 14, a ja 12 lat) i zabraliśmy pocisk artyleryjski bez zapalnika i kilka granatów ręcznych. Ostrożnie wydłubując z niego materiał wybuchowy zamieniliśmy go w podręczne kowadło, które Antkowi służyło do różnej „majsterki” przez całą okupację. Często na nim coś kuł i klepał, a m.in. patelnie ze zbiorników duraluminiowych, które jakiś samolot zrzucił na nasze pole kartoflane.

W 1940 roku zaczął Antek terminować w Woli Radłowskiej na ślusarza u Tadeusza Kurtyki. Ponieważ metalowa „majsterka” była Jego pasją, robił szybkie postępy i w krótkim czasie został dopuszczony do samodzielnego spawania tzw. ówcześnie po galicyjsku „szwajsaparatem” na tlen i acetylen. Praktykę ślusarską musiał łączyć z pracą na rodzinnym gospodarstwie, a zimą jako drwal przy ścince drzew w pobliskich lasach. Pracowaliśmy obaj w zespole z sąsiadem i jego synem, gdyż konieczna była przynajmniej 1 osoba dorosła. Otrzymywaliśmy za tę pracę czubki drzew z gałęziami i korę po okorowaniu drzew na opał. Dla młodych chłopców była to praca ciężka, a nawet niebezpieczna, ale jakoś daliśmy sobie radę i żadnego szwanku nie doznaliśmy. Na początku lat 40-tych przez kilka jesieni organizował Antek wśród miejscowych kolegów nocne wyprawy do przydomowych ogródków na jabłka i gruszki do dalej od nas położonych mieszkańców wsi. W niektórych eskapadach też uczestniczyłem. W 1942 roku zorganizował z kolegami wejście nocą na dach domu bliskiego sąsiada. Zatkano mu szybą komin, skutkiem czego rano po rozpaleniu pieca całe mieszkanie zostało zadymione, a przyczynę dość trudno było znaleźć. Tato miał z tego powodu trochę wstydu, gdyż sąsiedzi szybko odkryli, kto to mógł zrobić. Wiosną 1943 roku brat mój został wyznaczony do prac przy budowie żwirowni na brzegu Dunajca w pobliżu Wierzchosławic Witosowych. Jako z natury aktywny i przedsiębiorczy, wkręcił się na mechanika-kierowcę na bagrze (koparce). Robotnicy codziennie byli dowożeni do pracy samochodem ciężarowym, którego kierowca nazywał się Tomala. Ułożył więc Antek o nim i różnych perypetiach związanych z przejazdami piosenkę zaczynającą się od słów:” Jak jedzie Tomala, motor mu nawala…”, którą śpiewano nie tylko podczas jazd, ale i ogólnie w Woli Radłowskiej. Od jesieni 1943 roku do marca 1944 roku przymusowo służył skoszarowany (w mundurze) w Baudienst. Była to utworzona przez Niemców służba budowlana złożona z młodych Polaków, która w okresie okupacji remontowała tory kolejowe w okolicy Radłowa, zaś część „baudienstów” pracowała w Tarnowskich Zakładach Mechanicznych, w tym i Antek. Wyrabiał tam na boku z „kajneru” (stali nierdzewnej) różne drobne gadżety, którymi handlował – pierścionki, łyżeczki itp.

Od czerwca 1944 roku pracował Antek przymusowo, jak wielu ludzi w okolicy, przy budowie umocnień polowych na lewym brzegu Dunajca, do połowy stycznia 1945 roku, gdy prace te zostały przerwane po rozpoczęciu ofensywy przez wojska radzieckie. W tym okresie, w całej dużej okolicy, w każdej wsi przebywały niemieckie jednostki frontowe, bowiem działania wojenne zatrzymały się kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Tarnowa. Zdarzyło się jesienią 1944 roku w Woli Radłowskiej, że pewna gospodyni została posądzona przez męża o świadczenie usług seksualnych Niemcowi ( raczej niesłusznie) za cukier, którego wówczas nie było w sprzedaży. Podpuszczony przez kogoś mąż poturbował nieco żonę, ale sąsiedzi stanęli w jej obronie. Antek z tej okazji też ułożył piosenkę zaczynającą się od słów:

„Bił Kowalski babę bił, byłby ją wnet zabił/…”.Śpiewana ona była we wsi jeszcze po okupacji.

W 1945 roku (miał wówczas 19 lat) na prima aprilis wysłał do kilku młodych osób w Woli Radłowskiej kartki okolicznościowe podszywając się pod ich sympatie, w tym w 2 przypadkach pod narzeczonych. Ponieważ treść zapisu na kartkach była prześmiewcza, uszczypliwa lub krytyczna, między parami wystąpiły pewne nieporozumienia, zanim domniemani sprawcy się wytłumaczyli. Jeden z krewkich „ niby nadawców”, wielkie chłopisko, odgrażał się, że autorowi „nogi z d… powyrywa” jak go dopadnie, ale na szczęście nie wydało się, kto to zrobił. M.in.ówczesnej narzeczonej wujka Władka – Stefie, u której zaznaczały się lekko wąsy, napisał: „….z daleka, czy z bliska widać Twe wąsiska”.

Po wyzwoleniu Radłowa w styczniu 1944 roku wrócił do praktykowania w ślusarstwie, pracując równocześnie w gospodarstwie rodzinnym. Jeździł wtedy też do Krakowa na handel nabiałem, przywożąc świeże gazety do sprzedaży w Radłowie, zwłaszcza na środowych jarmarkach, w czym i mnie zatrudniał. Chciał się jednak uczyć, więc jesienią tegoż roku wyjechał na kurs pocztowy i do pracy na poczcie w Oświęcimiu. Wrócił do domu w lipcu 46 roku ze świadectwem ukończenia gimnazjum. Od września tego roku rozpoczął w trybie normalnym naukę w nowoutworzonym Liceum Ogólnym w Radłowie zdobywając w 1948 roku świadectwo dojrzałości w wieku 23 lat. Ponieważ ja w tym okresie pracowałem w Krakowie, pomagał równocześnie Tacie i siostrom w gospodarstwie.

Był już w tym okresie mężczyzną dojrzałym, a że był przystojny, dowcipny i odważny ułatwiało mu to nawiązywanie kontaktów z płcią piękną, którą uwodził z pasją, podłamując kilka młodych serc. Było bowiem w Radłowszczyźnie przyjętym zwyczajem męskim spróbować „chleba z niejednego pieca”, zanim się wejdzie w okres ustatkowania małżeńskiego.

W czasie nauki w liceum wyraźnie podniósł swój poziom znajomości języka angielskiego, co przydało się w rodzinie do prowadzenia korespondencji z krewnymi w USA nieznającymi polskiego. Natomiast język niemiecki już znał dość dobrze. Znajomość tę zdobywał w czasie okupacji sam ucząc się i w rozmowach z Niemcami. Nauka języków obcych w ogóle przychodziła mu łatwo. Kolejnym jego hobby było kolekcjonowanie tzw. po galicyjsku „witzów”, czyli kawałów, różnych dowcipów oraz ciekawych powiedzeń i „mądrości” nie całkiem cenzuralnych. Przy każdym kontakcie dzielił się ze mną tymi nowościami.

Jesienią 1948 roku wraz z kuzynami Janem Szczepanikiem i Władysławem Patulskim rozpoczął studia wyższe w Krakowie, Antek i Jan na Akademii Górniczo-Hutniczej a Władek na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wszyscy trzej razem ukończyli Liceum Radłowskie. Wówczas wszyscy studenci nosili czapki akademickie określonego wzoru i koloru zależnie od uczelni. Stopień sfatygowania tych czapek świadczył o roku studiów. Oni zaś, aby nie wychodzić na żółtodziobów studenckich, zdeptali swoje czapki lekko je niszcząc i brudząc. Po trzech latach studiów, w 1951 roku, Antoni i Jan uzyskali tytuły inż. elektryka (dziś licencjat) i zostali skierowani do pracy w Tarnowskich Zakładach Silników Elektrycznych – TAMEL (Władysław kontynuował pięcioletnie studia prawnicze). W krótkim czasie Antek został kierownikiem komórki normowania w Tamelu, mimo że był bezpartyjny, choć na stanowiska kierownicze stawiano wówczas partyjnych. Po kilku latach, mimo nakłaniania, nadal nie wstąpił do PZPR, ale ze względu na wysoką fachowość i właściwe wykonywanie obowiązków nie było podstaw formalnych do pozbawienia Go stanowiska kierowniczego. W 1974 roku, po celowym dokonaniu reorganizacji działu, w którym pracował, został wyznaczony na eksperta d/s. informatyki. Funkcję tę pełnił do czasu zapadnięcia na ciężką chorobę nowotworową, kilka miesięcy przed śmiercią. Lubił solidną robotę, wobec czego czuł się bezsilny spotykając się w zakładzie na codzień z nieporządkiem, oszustwami, brakiem odpowiedzialności i ogólnym tumiwisizmem w procesie produkcji. Był człowiekiem o prawym charakterze; uczciwość, solidność, słowność, prawdomówność i prostolinijność były przez całe życie podstawowymi cechami Jego osobowości. Wielką wartością była dla Niego rodzinność, zobowiązania nie tylko względem swej najbliższej rodziny i nas – rodzeństwa, ale również względem familii Szczepaników i Patulskich. Pomagał krewnym (i nie tylko) w dostaniu się do szkół w Tarnowie i otrzymaniu pracy, a także się nimi opiekował. Po śmierci Taty w 1950 roku, jako brat-senior poczuł się opiekunem rodzeństwa, zwłaszcza sióstr Marii i Teresy, które przez pierwsze kilka lat same prowadziły gospodarstwo rodzinne. Dodać muszę, że po śmierci Mamy w 1940 roku, w ciężkich czasach okupacji niemieckiej, cała nasza czwórka rodzeństwa mocno się z sobą zżyła.

Związek małżeński zawarł i rodzinę założył z Sylwestrą Mondel z Tarnowa 31 grudnia 1954 roku, w dzień Jej imienin, mając skończone 29 lat. Bardzo pragnął, by ich pierwszy potomek był synem i był wielce szczęśliwy, gdy w 1955 roku urodził się Jerzy. Podkreślił w wiadomości do mnie, że „dynastia” i nazwisko zostaną zachowane. W 10 lat później urodził im się drugi syn – Antoni Mariusz. Pierwsze imię nadane mu zostało dla zachowania ciągłości imienia Antoni w rodzinie Szczepaników. Pierwszy znanym nam przodkiem Antonim był nasz dziadek urodzony w 1842 roku, w następnym pokoleniu był Antoni – brat naszego Taty urodzony w 1886 roku, a trzecim mój brat, o którym piszę. Czwartym jest syn Antka – Antoni Mariusz, a piątym – jego syn – Jan Antoni urodzony w 1992 roku. Brat mój był bardzo lubiany w rodzinie, dlatego Jego imię nadano młodszemu o 21 lat kuzynowi Patulskiemu, którego Antek trzymał do chrztu. Obaj synowie Antka odziedziczyli po ojcu duże zdolności matematyczne, ale ich zawodowe wykształcenie nie poszło stricte po tej linii. Jerzy jest ekonomistą, a Antoni lekarzem.

W noc sylwestrową 1981/82 Syli i Antkowi urodziły się u Jerzego pierwsze wnuki, bliźniaki Maciej i Tomasz. Kolejne były dziećmi Antoniego Mariusza: w 1989 roku – Monika, w trzy lata później – Jan Antoni.

Instynkt rodzinny Antka pchnął Go do opracowywania rodowodów familii Szczepaników, Patulskich i Dudów. Nie wiadomo kiedy zaczął, ale prawdopodobnie około roku przed śmiercią, bowiem opracował w brudnopisie tylko zarysy poszczególnych rodów, które jednak stanowiły solidną podstawę do pełnego ich opracowania przeze mnie wspólnie z Kazią Ziółkowską, Staszkiem Górnikiem i Tośkiem Patulskim.

Był Antek w dużym stopniu pasjonatem, jak się zakochiwał, to na zabój, a jak wykonywał coś ważnego, to z pasją, zawsze solidnie i do końca, pokonując wszelkie trudności. Do jego pasji, między innymi, należała matematyka, technika, gra w karty, zwłaszcza brydż sportowy i różne krotochwilne i ciekawe treści oraz takież zachowania ludzi. Od czasów szkolnych lubił matematykę, ale z wiekiem podchodził do niej z coraz większym zaangażowaniem. Jeszcze przed 1939 rokiem pomagał w matematyce dzieciom znajomych. Gdy był licealistą, pomagał kolegom i koleżankom, ale udzielał też płatnych korepetycji. Podobnie było też w okresie studiów w Krakowie. Mieszkając już w Tarnowie uczył młodzież w sposób stały w Technikum Mechanicznym i Zawodowej Szkole Elektrycznej. Gdy odwiedził mnie we Wrocławiu, wiedząc o uzdolnieniach matematycznych mego syna Ryszarda – ucznia Technikum Elektronicznego, zadał mu specjalnie przygotowane 2 trudne zadania matematyczne. Ucieszył się, że sprawdzian wypadł dobrze, bo twierdził, „że inni tych zadań nie rozwiązali”.

Od początku lat 50. posiadał, ponosząc duże wyrzeczenia finansowe, motocykl „jawę”, później motocykl WFM, a w 1973 nabył samochód osobowy fiat 126p. Mając zamiłowanie do techniki „pieścił” te pojazdy i podrasowywał, gdyż służyły mu one w tamtych latach jako wyraz prestiżu w Jego środowisku. Samochód jeszcze krótko przed chorobą rozebrał na czynniki pierwsze dokonując czyszczenia, przeglądu i konserwacji pojedynczych zespołów i części, lecz już nie był w stanie go złożyć z powodu pogorszenia się stanu zdrowia.

Już jako młody chłopiec z zapałem grywał w karty w różne gry, od 16 roku życia także na małe pieniądze. W czasie studiów zapoznał się z grą w brydża i ta pasja nie opuściła Go do końca życia. W 1956 roku założył Tarnowską Ligę Brydża Sportowego i przez długi okres był jej prezesem. Jeden z cyklicznych turniejów rozgrywanych w Tarnowie, po Jego śmierci nazwany został im. Antoniego Szczepanika.

W 1954 roku przed zawarciem związku małżeńskiego otrzymał mieszkanie wspólne z innym małżeństwem, ale marzył o własnym domku. Zebrał więc obok siebie zespół ludzi chętnych do budowy własnego domu i załatwili od władz miasta teren pod budowę małego osiedla domków jednorodzinnych. Antek był duszą tego zespołu, a później osiedla. W 1961 roku Jego rodzina przeprowadziła się do jeszcze nie w pełni ukończonego dwukondygnacyjnego domku z dość dużym ogródkiem.

Zmarł 2.11.1988 roku. Żegnała Go nie tylko rodzina, ale także bardzo liczne grono ludzi z różnych środowisk tarnowskich, których przedstawiciele podkreślali Jego zasługi w dziedzinach, w których działał. Pochowany został w grobie rodzinnym na cmentarzu Tarnów-Klikowa.

Stanisław Szczepanik

Wrocław, czerwiec 2009

Dodaj komentarz